Recenzja filmu Sprawa Chrystusa - czyli dlaczego kino religijne także może się udać
Filmy religijne to wciąż mniej
znana i dopiero raczkująca dziedzina w przemyśle filmowym. Charakteryzuje je
zwykle niski budżet, sztywna oprawa i angaż mniej znanych aktorów. Nie zawsze
jest to minusem. Dzielą się takie filmy właściwie na dwie kategorie – takie,
których kompletnie nie da się oglądać (np. Cristiada)
i takie, które na długo zapadają w pamięć, a nawet są na swój sposób
arcydziełami. W skrócie – w tym gatunku nigdy nie ma nic pośrodku – albo film
jest totalnie beznadziejny albo dobry.
Recenzowanie ich z reguły nie należy
do rzeczy prostych - zawsze bowiem trzeba odłożyć na bok przekonania, światopogląd
i stosunek do religii – jakiekolwiek by nie były, a skupić się przede wszystkim
na jakości i wykonaniu. Inaczej recenzja będzie nierzetelna. Zazwyczaj
wykonanie to jest po prostu słabe i wtedy nie ma problemu, ale w tym przypadku
tak nie będzie. Będzie trudniej.
Muszę wam powiedzieć, że byłem
bardzo zaskoczony jaki ten film okazał się znośny, a nawet… dobry. Idąc na
niego do kina, miałem spore wątpliwości, jednak podświadomie wiedziałem że
będzie to co najmniej film przyzwoity. Dlaczego? Ponieważ przemysł filmowy,
także w USA, uległ ostatnio mocno poprawności politycznej i lewicowości, a co
za tym idzie - filmy historyczne bądź religijne mają trudniejszą sytuację i bywają
bojkotowane. Tymczasem Sprawa Chrystusa
odniosła za oceanem wielki sukces. Chwalą ją zarówno krytycy, jak i widzowie.
Czy
rzeczywiście słusznie? Zapraszam na recenzję.
Przenosimy się do Chicago lat 80.
Chociaż kojarzą się nam one ze świetną muzyką, dziwacznymi strojami i kolorowymi
neonami, w tym filmie są te czasy przedstawione jako ponure, szare i stonowane.
No, ale nie oszukujmy się – tak wygląda rzeczywistość w siedzibie redakcji
każdej gazety na świecie. Sprawa Chrystusa
to autentyczna historia niejakiego Lee Strobla. Facet ten był uosobieniem tego,
co można nazwać dziennikarskim sukcesem zawodowym – laureat nagrody Pulitzera,
wzięty dziennikarz śledczy i reporter, autor setek artykułów i reportaży,
szanowany w środowisku. Pracował dla największej gazety w mieście i jednej z
największych w USA – Chicago Tribune. Zajmował się niebezpiecznymi i najgrubszymi
sprawami – korupcją na najwyższych szczeblach władzy i w policji,
przestępczością gospodarczą, wojnami gangów itp.
Oto jednak pewnego dnia pod
wpływem dziwnego wydarzenia i nawrócenia swojej żony na chrześcijaństwo (jeden
ze zborów protestanckich), Strobel rzuca w cholerę swoje dotychczasowe życie
zawodowe i zabiera się za największy reportaż w swojej karierze – pragnie naukowo
udowodnić, że chrześcijaństwo jest religia fałszywą i że żadnego zmartwychwstania
Chrystusa, czyli czegoś na czym opiera się ta religia, nie było.
Dodajmy, że Strobel jest wówczas
zaciekłym racjonalistą i ateistą. I dysponuje bronią, którą każdy poważny
ateista dysponować powinien – wiedzą i faktami.
Prowadząc to śledztwo, bohater
chce naprawić
relacje z żoną, którą bardzo kocha, a przy okazji dodatkowo wzmocnić swoją i tak już udaną karierę dziennikarza. Robi to więc i dla żony i dla siebie.
Motywacja,
jaką się kieruje, dodają tej postaci atrakcyjności, a w widzu budzi ów protagonista
dodatkową sympatię. Jest przy tym charyzmatyczny i bardzo ludzki – człowiek z
krwi kości. Solidnie napisany i zwyczajny jak wszyscy bohater oznacza zwykle
sukces filmu – widzowie bardzo lubią bowiem filmy opowiadające historie
zwykłych ludzi, którzy nagle stają się częścią czegoś wielkiego.
Główna postać i jej zaplecze – to
już pierwsze mocne strony i zalety filmu.
Fabuła jest, muszę przyznać,
naprawdę interesująca. Przez większość filmu śledzimy spotkania Strobla z rozmaitymi
naukowcami i specjalistami – z zakresu psychologii, kryminalistyki, medycyny,
historii i teologii. Każdy z nich przedstawia dziennikarzowi swoje racje, a on
tworzy sobie specjalny pokoik, w którym gromadzi wszystkie materiały i notatki
i zapisuje wskazówki na specjalnej tablicy – trochę jak detektyw prowadzący śledztwo
kryminalne. No, ale to tak to jest z dziennikarstwem śledczym.
Film ten opiera się w znacznej
mierze na dialogach, a jego akcja dzieje się głównie w zamkniętych pomieszczeniach
– w domu Strobla i redakcji jego gazety a także biurach ekspertów, z którymi
się widzi, czasem w barze. Budziło to Moje obawy, bo przecież takie zabiegi
grożą nudą.
Nic takiego się nie stało – film ten
nie przynudza ani przez chwilę. To niezwykłe. Byłem pewny, że religijny film
nudy i przegadania ustrzec się nie może. Tymczasem tutaj jest cały czas
ciekawie! A akcja nawet trzyma w niektórych momentach w napięciu. Chociaż
fabuła jest bardzo przewidywalna i od początku wiemy, jakie będzie zakończenie –
śledzi się ją bardzo miło i jednym tchem.
Nie ma tutaj wspomnianej na
początku sztywności, nie ma propagandy, dogmatów. W narracji brak nachalnej ewangelizacji. Film został
pomyślany jako obraz dla każdego, kto po prostu chce się dowiedzieć o
chrześcijaństwie czegoś nowego lub po prostu wiedzę swoją pogłębić. A nawet
zastanowić się nad swoimi poglądami lub religijnością lub, co w dzisiejszych
czasach jest częste, całkowitym jej brakiem.
Raz czy dwa może też wprawić na w
szczerze wzruszenie. Mamy tu i łzy smutku i łzy szczęścia. Wszystko to podlane tajemnicą
i powolnym, ale pasującym do filmu, powolnym tempem.
Aktorzy bardzo się do swojej roli
przykładają, grają naturalnie, bez cienia sztuczności. Czujemy się jakbyśmy oglądali
po prostu film dokumentalny o życiu Strobla albo po prostu żywych ludzi z lat
80 borykających się z problemem światopoglądowym. Brawa dla Mike’a Vogla i
Eriki Christensen! Człowiek zapomina, że to tylko aktorzy. Właśnie tak powinno się grać w każdym filmie.
Przyznam, że nigdy nie słyszałem
o kimś takim jak Lee Strobel, ani tym bardziej nie słyszałem, by napisał jakąś
książkę. Film sprawił, że z pewnością poszukam informacji o tym, co to za
jeden.
Jak więc ostatecznie tę Sprawę Chrystusa ocenić? Film reklamowano
jako historię „najważniejszego śledztwa w dziejach”. Trudno się nie zgodzić –
temat jest dla kina bardzo nietypowy i ważny.
Jest to pierwszy film o tematyce
religijnej, który recenzuję. Nie jest on wybitny, nie jest żadnym arcydziełem. Ale
jest to film dobry, który może skłonić do przemyśleń i refleksji nad
popołudniowa kawa czy wieczornym piwem. Można go polecieć zarówno osobom
wierzącym, jak i ateistom jak także osobom, których religia po prostu nie
interesuje.
Sprawa Chrystusa skupia się też
na chrześcijaństwie typowym dla USA – a więc licznymi kościołami protestanckimi, zborami i
zgromadzeniami, gdzie najważniejszy jest zawsze Jezus, nie istnieje tam wiele kontrowersyjnych i dyskusyjnych zwyczajów i zjawisk jakie spotkać można np. w Kościele Rzymskokatolickim. Nie znaczy to jednak,
że w Europie film nie zostanie zrozumiany, choć przeciętni, prości katolicy mogą
mieć trudności. Kto jednak interesował się historią, teologia lub po prostu
dużo o chrześcijaństwie czytał albo chociaż zna trochę Biblię – nie będzie miał
problemu.
Zastrzegam jednak, że to film dla
osób inteligentnych. Nie mają tu czego szukać osoby, których IQ jest w stanie
przełknąć najwyżej Avengersów. Nie! Jest to film dla kogoś kto umie analizować fakty i ma jakieś tam
zainteresowania. Nie mają tu także czego szukać tzw. „dewoci” tzn. osoby, które
chodzą do kościoła, modlą się i niby wierzą, ale tak naprawdę mnie wiedza o co
chodzi – nigdy nie czytali biblii, nie mają żadnej wiedzy historycznej ani
teologicznej. Niestety z przykrością stwierdzam że dotyczy to więcej niż połowy
tzw. katolików w Naszym kraju.
Wszystko wskazuje na to, że
tegoroczna Sprawa Chrystusa jest pierwszą jaskółką w gatunku kina religijnego i
daje nadzieję, że o tematach religijnych zaczniemy w końcu dyskutować w ciekawy
sposób. A że nie brakuje w historii ciekawych wydarzeń i osób powiązanych z
religią. Dobry budżet, dobra reżyseria – i do roboty!
Komentarze
Prześlij komentarz