Blade Runner 2049 - wielki powrót kina s-f? Niestety nie! Recenzja

Nigdy nie byłem miłośnikiem kina fantastyczno-naukowego, popularnie znanego jako science-fiction. W ogóle niespecjalnie lubię fantastykę, szczególnie książkowa i filmową. Jednak jak już mam z nią do czynienia, to od udziwnionych wizji przyszłości, statków kosmicznych, obcych i jakichś galaktyk dużo bardziej wolę klimat zamków, mieczy, magii, targanych niepokojami królestw i księżniczek. Fantastyka baśniowa w realiach średniowiecznych – to jest to. Futurystyczne opowiastki o robotach i klonach – to już nie dla mnie.

Lepszy klimat Władcy Pierścieni niż tych idiotycznych Gwiezdnych wojen. Taka jest Moja opinia, jak już brać się trzeba za fantastykę.



Tym razem jednak zrobiłem wyjątek – skuszony bardzo wysokimi ocenami i znakomitymi recenzjami widzów i krytyków wybrałem się na najnowszą wersję Blade Runnera, czyli Łowca Androidów.  Nie oszukujmy się – już od dawna opinie recenzentów i krytyków przestały być ważne. Teraz należy patrzeć na to, jak produkt kultury ocenia konsument. Recenzje prasowe i internetowe coraz częściej bywają bowiem sponsorowane.

Pierwsza część tego filmu jest klasykiem gatunku i jednym z najlepszych filmów fantastycznych. Nic dziwnego, że ktoś postanowił reaktywować dzieło. Z  jakim skutkiem?

Blade Runner 2049 reklamowany jest chwilowo jako najlepszy film s-f od lat. Przyjrzyjmy się, czy te pochwały nie są przesadą.

Akcja filmu rozgrywa się w ponurej wizji przyszłości w Kalifornii – obszar ten przypomina obecnie wielki slums. Miasto Los Angeles wygląda w filmie jak olbrzymia brazylijska favela z kilkoma drapaczami chmur. W tym niegościnnym świecie żyją stworzone przez człowieka humanoidalne roboty – androidy oraz ludzie. 
To świat, w którym wszystko można kupić – nawet sztuczną dziewczynę – projekcję, która udaje prawdziwą. Sądząc po scenerii – świat ten opanowały azjatyckie korporacje, bo pełno tutaj Azjatów i ich pisma. Głównym bohaterem jest android nowego typu – detektyw policji z Los Angeles, który nie ma nawet imienia, wszyscy mówią mu po prostu K… Zajmuje się on likwidowaniem starszych modelów androidów, ponieważ te podobno chcą wywołać wojnę i powybijać ludzi.  Z czasem okaże się, ze on wcale androidem nie jest, a wszystko sprowadza się do poszukiwań tajemniczego dziecka – zrodzonego z kobiety-androida i człowieka. A ponoć androidy rozmnażać się nie mogą...

Jak zatem można określić fabułę? Idiotyczna i sztampowa. Ale po kinie s-f chyba nie należało się spodziewać niczego więcej. Nie dla historii, lecz dla efektów oglądamy te filmy. Chcemy widzieć na ekranie coś niezwykłego. Rzadko wczuwamy się w porywającą historię czy rozterki bohaterów. Ale zdecydowanie mogłoby być lepiej.

To przerysowana, naiwna historyjka nawiązująca bardzo wyraźnie do biblijnej opowieści o Adamie i Ewie oraz ich grzechu pierworodnym. Android i człowiek mają być nowymi Adamem i Ewą, którzy stworzą nowy, lepszy świat. Typowy bełkot New Age. To oznacza, że możemy spodziewać się kolejnych części filmu. Nie jest to dziwne, zważywszy, że sporo zarobił już w pierwszych dniach.

Postacie również są bardzo słabe – żadna z nich niczym się nie wyróżnia, nie zapada w pamięć. Czarne charaktery nie mają za grosz charyzmy, pozostali są nijacy i sprawiają wrażenie, jakby ich rola w fabule nie została do końca przemyślana.

Zupełnie inną bajką jest natomiast aktorstwo. To już druga strona barykady – jest naprawdę świetnie. Od czasu debiutu w Śmiertelnej Wyliczance Ryan Gosling bardzo rozwinął się aktorsko. Po ostatnim występie w wielokrotnie nagradzanym La La Land, za który zgarnął statuetkę Oscara, wydawało się, że zagra wszystko i pójdzie w jak najlepszym aktorskim kierunku. I istotnie tak się dzieje. Rolę androida, który nigdy się nie uśmiecha, zagrał bardzo przekonująco. Także sędziwy już, wyciągnięty z szafy Harrison Ford robił co może, choć nie sposób oprzeć się wrażeniu, że trochę się już wypalił. Wszędzie gra już tak samo.

Brawurowo zagrane i warte uwagi są natomiast role drugoplanowe. Pojawiło się w nich wielu mniej znanych, ale bardzo charakterystycznych aktorów. W tym m .in. znany z roli w Noi albinoi (jedyny film islandzki znany szeroko na całym świecie) Tomas Lemarquis, kubańska aktorka Ana de Armas, niezapomniana Carolina z hiszpańskiego serialu Internat, w roli androida, który chciałby być ludzki bardzo przekonująca,; oraz zjawiskowy wręcz Somalijczyk, aktor-samouk Barkhad Abdi – debiutował on  filmie Kapitan Philips z 2013 r., a dostał on rolę wyłącznie dzięki castingowi, przeprowadzonemu specjalnie wśród somalijskich emigrantów, których najwięcej mieszka w Oklahomie. Co ciekawe, nie mówi on praktycznie po angielsku. W charakterze tkwi jednak jego talent.
Aktorzy drugoplanowi zdecydowanie przeważają nad głównymi – do nich należy ten film.

Dużym atutem jest scenografia i atmosfera filmu – świetnie oddano tutaj klimat ponurej przyszłości zdominowanej przez emigrantów, biedę oraz najnowsze technologie, zamieniające ludzi w uzależnionych od konsumpcji niewolników. Efekty komputerowe, stroje , architektura- wszystko to pokazuje jak powinno wyglądać kino s-f na wysokim poziomie. Co prawda to jeszcze za mało by stworzyć świetny film, ale jest imponującym i na pewno potrzebnym dodatkiem.

Wielkim mankamentem Blade Runner 2049 jest natomiast niezwykle powolna akcja. Wszystko dłuży się tu niemiłosiernie, w niektórych scenach nie dzieje się kompletnie, tak że z nudów ziewamy i zapadamy się w fotel. Na szczęście przeważnie potem następuje jakiś zwrot. W fabule dużo jest jednak wątków obyczajowych i filozoficznych. To właśnie one spowalniają tempo i czynią tę fantastyczno-naukową opowieść ciężkostrawną. Nawet dla wytrwałych widzów.

Nie jest to film dla każdego – jeśli ktoś nastawia się na pełną akcji, fajerwerków i widowiskowego rozwalania androidów akcję, niech nie idzie na ten film. To nie jest kino sensacyjne ani akcji. Bardziej naśladuje on jakąś przypowieść o tym co czeka ludzkość. Liczyła się wizja reżysera, nie wartka akcja.

Wysokie noty, jakie otrzymał Blade Runner 2049 uważam więc, za przesadzone i nieprawdziwe. Średnia 80% wśród widzów na jednym z dużych zagranicznych portali to już kpina albo kiepski dowcip. Jest to film dobry, ciężki i skłaniający do refleksji. Ale na pewno nie jest to najlepsze co science-fiction ma do zaoferowania.

Jeśli kochasz kino s-f lub jesteś miłośnikiem poprzedniego Łowcy Androidów – jest to dla Ciebie pozycja obowiązkowa. Koniecznie idź do kina.
Jeśli nie jesteś fanem s-f lub jest ci ono obojętne – możesz, ale nie musisz. Warto spróbować, ponieważ film da ci dużo do myślenia. Dobrze się go też ogląda dzięki temu melancholijnemu nastrojowi przyszłości.

 Jeśli natomiast nie lubisz s-f i nienawidzisz filmów przegadanych, z powolną akcję – odpuść sobie. Ja należę do 3 grupy. Nie poszedłbym na ten film ponownie. To mocny, efekciarski, ale bardzo nudny i bezbarwny film. Większość ludzi przygnębi lub zanudzi, tylko nielicznych zachwyci.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Karppi - zapomniany serial z ponurej Finlandii

Recenzja gry Ghost Recon: Wildlands - takiej wyprawy do Boliwii jeszcze nie było!

Secret of the Nile - gdy adaptacja przebija oryginał