Król Artur: Legenda Miecza - recenzja filmu
Prawie każdy zna legendę o królu Arturze, mieczu Excalibur,
czarodzieju Merlinie i rycerzach Okrągłego Stołu. Spotykamy się z nią już od dzieciństwa.
To temat niezwykle wałkowany w dziecięcych bajkach, książkach, filmach, wśród
lektur szkolnych. Można powiedzieć, że wydarzenia w zamku Camelot to dla Anglików
opowieść na równi z naszymi ”Krzyżakami” czy „Potopem”.
Nikt jednak do tej pory nie zmierzył się z tą opowieścią na
nowo, w sposób nowatorski. Aż do czerwca tego roku.
Legendę o królu Arturze wziął na warsztat reżyser Guy
Ritchie. To ekscentryczny, nietypowy twórca, znany z komediowego i nieco
zwariowanego stylu. To on stworzył nową wersję Sherlocka Holmesa w postaci
filmów efektownych hollywoodzkich z Robertem Downeyem Jr w roli głównej. Holmes
w jego oczach przestał być eleganckim detektywem i introwertykiem z nieodłączną
fajką, a stał się wysportowanym, solidnie szurniętym awanturnikiem i
niechlujnym włóczęgą. Widzowie pokochali jednak tę wersję. Uczynienie tego
samego z królem Arturem wydawało się ryzykowne i karkołomne. Wszyscy byli
ciekawi czy sprosta zadaniu.
Film rozpoczyna się widowiskową scena ataku gigantycznych
bojowych słoni na zamek Camelot. Istoty te miały zostać stworzone przez
toczących wojnę z królestwem magów. Reżyser niewątpliwie inspirował się tutaj
atakami Kartagińczyków na Rzym. W wielu bitwach używali oni bowiem właśnie takich
specjalnie wyszkolonych, bojowych słoni, podobnie jak wojska starożytnych Indii
podczas wojen z Aleksandrem Wielkim. Były to jednak znacznie mniejsze okazy
tych zwierząt. Już sama ta scena zapowiada epickie widowisko.
Fabuła uległa istotnym zmianom w porównaniu do znanego nam
oryginału. Nie ma tutaj patosu i głębszej filozofii, zostało to po prostu wycięte.
Zamiast tego dostajemy przygodowy film fantasy z elementami komedii i pastiszu.
Niejaki Vortigern, opętany rządzą władzy brat króla Uthera,
chce zdobyć koronę. Morduje więc brata i całą swoją rodzinę, a nawet własną
córkę, ponieważ tak kazał mu demon, który tę władzę mu obiecał – jest on
przedstawiony jako wielka ośmiornica z głowami trzech kobiet. W ten sposób
Vortigern trafia na tron. Z masakry uchodzi z życiem jedynie syn Uthera, Artur,
który zostaje następnie wyłowiony w Lonidnium z wody. Jest wówczas dzieckiem i
zostaje wychowany przez prostytutki. Wyrasta na drobnego przestępcę i
rzezimieszka, lubiącego załatwiać sprawy na pięści. Nie ma pojęcia o swoim
pochodzeniu, ani że jest bratankiem Vortigerna.
Dzieciństwo i dorastanie Artura zostaje zaś widzom
przedstawione w formie około dwuminutowego przyspieszonego filmu. Sytuacja ta
powtarza się przez cały seans jeszcze dwa razy. To ciekawy i dobry zabieg –
film unika dzięki temu bezsensownych i niepotrzebnych wątków, a skupia się na
prawdziwej historii. Fabuła wciąga i nie pozwala nam się nudzić.
Nie pozbawiono też ów fabuły elementów komediowych – wiele scen i
dialogów sprawia, że chwilami zastanawiamy się, czy to przypadkiem nie pastisz
i nie oglądamy jakiejś nowej kinowej wersji „Spamalotu” Monthy Pythona.
W swoim filmie Ritchie przedstawia bliżej nieokreślony świat
fantasy. I chociaż pojawiają się w nim rzeczy znane z historii np. miasto
Londinium, czyli Londyn, który nosił taką nazwę w czasach gdy był częścią
Cesarstwa Rzymskiego, Wikingowie czy
miasto Neapol. Wiemy jednak że nie są to
realia historyczne – w świecie tym bowiem istnieje magia, żyją czarodziejki,
magowie, mityczne stwory i zwierzęta. Otrzymujemy wybuchową mieszankę
historycznej Anglii z prostym światem fantasy. Udało się to bardzo dobrze. Film
od początku do końca utrzymuje świetny klimat, w który na samym wstępie nas
wprowadza.
Warto nadmienić, że z tej wersji wyrzucono postacie Lancelota i
innych rycerzy. Tutaj noszą oni zupełnie inne imiona, a głównym powiernikiem
Artura jest czarnoskóry wojownik, Bedivere. Cała jego kompanię stanowią wyjęci
spod prawa bandyci i pospólstwo. Ich
poczucie humoru i waleczność sprawiają jednak, że szybko zaczynamy ich lubić,
tym bardziej że w kraju wybucha rebelia przeciwko Vortigernowi, po tym jak
Artur wyciągnął z kamienia miecz.
Aktorsko jest bez zarzutu. Reżyser poszedł droga modnego
ostatnio rozwiązania, jaka jest zatrudnianie debiutantów głównych rolach. I oto
w roli Artura mamy Cahriliego Hunnama, brytyjskiego aktora, do tej pory
nieznanego w kinie. Wystąpił w znanym filmie o brytyjskich pseudokibicach „Hooligans”
oraz w kultowym w pewnych kręgach serialu „synowie anarchii”. Z rolą króla Artura
poradził sobie śpiewająco i z pewnością zostanie przez miłośników legendy
zapamiętany. Rewelacyjnie spisał się także znany z roli w znakomitym filmie z
2006 r. „Krwawy Diamannt” Dijmon
Hounsou. Ten egzotyczny aktor charakterystyczny stale pokazuje, że jego talent
stale się rozwija. Całkiem dobrze wypadł też o dziwo Jude Law, który
współpracował już reżyserem i w filmach o Sherlocku Holmesie odtwarza rolę
doktora Watsona. Bo chociaż uważam go za aktora jednej miny, który wszędzie gra
tak samo, udźwignął rolę opętanego obłędem Vortigerna. Pozostałe role wypadły
jednak mocno przeciętnie.
Sceny walk są przyzwoicie zrobione i efektowne, jednak jest
ich zbyt mało, by uznać za mocną stronę „Legendy Miecza”. Po prostu nie jest to
film, gdzie główną rolę grają sceny batalistyczne. Ich miłośnicy mogą się
poczuć zawiedzeni.
Dużo dobrego słyszałem przed seansem o ścieżce muzycznej. I
muszę przyznać, że tym razem pogłoski sprawdziły się co do juty. Muzyka w Królu
Arturze” Legendzie miecza to po prostu majstersztyk, uczta dla duszy, miód dla
uszu. Już dawno nikt nie skomponował tak rewelacyjnej muzyki filmowej. Jest ona
poważna, epicka i bardzo pasująca do historii., Długo krążyła Mi w pamięci. To
niewątpliwie największa zaleta filmu. Jak tak dalej pójdzie to muzyka do filmów
stanie się lepsza i ważniejsza od ich treści!
Uczciwie mogę stwierdzić, że doczekaliśmy się jednego z najlepszych
filmów tego lata. Gorąco zachęcam odpocząć nieco od plaży i wybrać się do kina!
Komentarze
Prześlij komentarz