Recenzja filmu Wonder Woman

Do wszelkich filmów ze stajni Marvela oraz DC Comics należy podchodzić z dużą ostrożnością i pewną dozą niepokoju. Nauczyłem się tego przez te wszystkie miesiące chodząc do kina czy z rzadka zasiadając przed telewizorem. Telewizji bowiem nie lubię, zdecydowanie częściej oglądam filmy w kinie lub na komputerze.

Nigdy nie wiemy, czy film który mieni się logiem DC albo  Marvela będzie czymś interesującym czy też niestrawną bzdurną i idiotyczną papką dla dwunastolatków. Są wśród tych filmów prawdziwe perełki – jak chociażby hollywoodzkie filmy o Spider-manie z Tobym Maguire w roli głównej (znany m. in. z „Wielkiego Gatsby’ego”), czy ostatnie nowe spojrzenie na tę postać, graną tym razem rewelacyjnie przez Andrew Garfielda w postaci filmów „Niesmowity Spider-man”). Są też jednak gnioty, których oglądać się po prostu nie da jak np. „Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów” czy „Legion Samobójców”. Kretyńskie wdzianko, beznadziejne dialogi i scenariusz mogą czasem sprawić że człowieka zbiera na wymioty.
Z niemała ostrożnością i sceptycyzmem podszedłem więc do seansu „Wonder Woman”. Jest to postać, z która do tej pory nie miałem do czynienia, ani komiksach, ani w filmach, choć powstało już kilka ekranizacji jej historii. Wszystkie przeszły jednak kompletnie bez echa. Teraz wreszcie doczekała się produkcji w amerykańskim , patetycznym rozmachu.
Diana, bo tak ma na imię główna bohaterka, jest księżniczką amazonek. To plemię kobiet pojawiało się już w starożytności, zwłaszcza w mitologii greckiej. Było ono złożone wyłącznie z biegłych w sztuce wojennej kobiet, które  w celu utrzymania ciągłości swego rodu, utrzymywały stosunki z cudzoziemcami – w większości schwytanymi w niewolę lub pojmanymi w trakcie wojen. W ich społeczeństwie mężczyźni robili wyłącznie z niewolników oraz narzędzia do rozmnażania. Wszystkie noworodki płci męskiej były natychmiast zabijane lub okaleczane, dziewczynki zaś szkolono od małego w sztuce wojennej i zamieniano w zwinne i skuteczne maszyny do zabijania.
W filmie oczywiście całej historii nadano nieco bardziej fantastycznego wymiaru. Amazonki mieszkają tutaj na ukrytej w innym wymiarze malowniczej wyspie. Poznajemy Dianę  jako małą dziewczynkę i śledzimy jak szkoli się na wojowniczkę. Nie wie, że jej ojcem jest Zeus, bóg wojny. Pewnego dnia na wyspie rozbija się samolot wojskowy, a Diana ratuje życie niemieckiego pilota, jak się okazuje, szpieg brytyjskiego wywiadu. Akcja przenosi się do roku 1918 w czasy I wojny światowej. Przegrywający wojnę Niemcy, dowodzeni przez złowrogiego feldmarszałka Ludendorffa planują użycie gazu musztardowego, który zmieni losy wojny. Ponieważ w tym uniwersum bóg Zeus jest siłą odpowiedzialną za to, że ludzie prowadza wojny, Diana wraz z młodym pilotem przenosi się do świata ludzi, aby go dopaść i przy okazji zmienić losy ”wojny, która miała zakończyć wszystkie wojny”
Fabuła niestety jest kretyńska i niedorzeczna oraz razi wieloma uproszczeniami oraz tym, że scenarzysta kompletnie nie ma pojęcia o I wojnie światowej i ostatni raz czytał o niej może w podstawówce. Zdaje się on notorycznie mylić pierwszą wojnę światową z drugą. Dotyczy to zarówno uzbrojenia, bohaterów, jak i zachowania żołnierzy. Nie możemy oczekiwać wiele po komiksach, które docelowo są kierowany do dzieci, nastolatków i zdziwaczałych koneserów, lecz w kinowym filmie o dużym budżecie takie historyjki po prostu się nie bronią.
Postacie antagonistów również wypadły bardzo słabo i płasko. Czujemy jakbyśmy oglądali kolejny odcinek „Gumisiów”. Nie budzą one najmniejszego nawet napięcia, są jedynie karykaturami. Momenty, gdy scenarzysta chce nas przekonać jakie są „złe” sprawiają, że stają się w naszych oczach coraz bardziej groteskowe. Kobieta oszpeconą twarzą czy narwany Niemiec to za mało by robić za godnego przeciwnika głównej bohaterki.


No właśnie – protagoniści są tutaj wyraźnym przeciwieństwem postaci negatywnych. Wypadły bardzo dobrze. Sympatyczny młody wojskowy z ideałami, banda straceńców wiernych ojczyźnie czy waleczna wojowniczka to postaci od samego początku budzące nasza akceptację. One po prostu dają się lubić. Chcą byśmy je lubili. A o to przecież chodzi. Oby więcej takich bohaterów!
Główna bohaterka nie jest kolejną dziwaczną i śmieszną super-bohaterką, jakie widzimy w nędznych komiksach wrzuconych w sklepie do koszyka z napisem „przecena”. Ma w sobie raczej pierwiastek wojowniczki z legend nordyckich. Jest niezwykle harda i twarda. Porusza się z szybkością młodej gazeli, zwinnością akrobatki, a ciosy mieczem wprowadza z wprawą najlepszego gladiatora Rzymu. Walki, trzeba przyznać, są bardzo widowiskowe. Widać, że twórcy dużo pracy włożyli w ich przygotowanie i choreografię i widać efekty tej pracy. Sceny batlaistyczne i sekwencje walk niewątpliwe są bardzo mocną stroną „Wonder Woman”.
Nieoczekiwaną i miłą zaletą filmu jest też jego całkowita… aseksualność. Tak, kochani, nie żartuje. Nie pojawiają się tutaj absolutnie żadne sceny ani nawet podteksty seksualne. Postać Diany została skonstruowana jako męska. Nawet jej strój przywodzi na myśl raczej greckiego hoplitę. Zadbano o to by nie był seksowny. I bardzo dobrze – pamiętamy przynajmniej, że oglądamy obdarzoną boskimi mocami wojowniczkę, maszynę do zabijania, super-bohaterkę, a nie kolejną pustą i głupią modelkę czy obiekt seksualny. Pamiętajmy też, że to opowieść także dla młodszych widzów.
Film nie ustrzegł się niestety totalnie kiczowatych, debilnych i niepotrzebnych scen – faworytem jest tutaj scena w której bohaterka biegnie przez pole bitwy na Ziemi Niczyjej, kosząc wrogich żołnierzy niczym kolby kukurydzy, biegnąc na pomoc udręczonym cywilom. Typowy hollywoodzki absurd, który na ekranie wygląda komicznie. Patos w wydaniu amerykańskim jest w Europie niemal gwarantowaną salwą śmiechu.
Aktorzy spisali się zaskakująco dobrze. Bardzo dobrym posunięciem było zaangażowanie do głównych ról debiutantów. W tytułowej roli mamy więc pochodzącą z Izraela, zjawiskową Gal Gadot, rolę pilota Steve’a Trevora, zagrał natomiast całkiem przyzwoity i szerzej nieznany Chris Pine. Wspaniale, że chociaż raz postawiono na nowe twarze. Film byłby o wiele gorszy, gdyby do głównej roli zaangażowano np. znaną aktorkę. Mam czelność wręcz twierdzić, że byłby nieoglądalny. Nowy aktor i nowa twarz zawsze doda filmowi ze dwa oczka przy końcowej ocenie.
Znakomicie poradził sobie także David Thewlis, ceniony w Wlk. Brytanii aktor szekspirowski, szerzej znany z roli profesora Lupina w cyklu filmów o Harry’m Potterze. By nie psuć zabawy tym którzy jeszcze filmu nie obejrzeli i nie zamieszczać w artykule spoilerów, nie powiem kogo gra. Już sama to rola jednak powoduje, że nienajlepsza fabuła zyskuje.

Jest to film bardzo nierówny. Z jednej strony idiotyczny, dla koneserów. Z drugiej – nieźle zagrany, pięknie zrobiony, momentami wciągający. Na tle innych filmów DC komiks „Wonder woman” jest niewątpliwie produkcją udaną. Na tle wszystkich filmów – słabo. Warto jednak dać jej szanse i obejrzeć, bo można nawet przekonać się do tego typu twórczości. Wasza decyzja. To przeciętniak, ale warty zaryzykowania.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Karppi - zapomniany serial z ponurej Finlandii

Recenzja gry Ghost Recon: Wildlands - takiej wyprawy do Boliwii jeszcze nie było!

Secret of the Nile - gdy adaptacja przebija oryginał